26 maja 2016

Lebowski odświeżony - "Nice guys"

Zdaję sobie sprawę z tego, że długo tutaj nic nie publikowałam, jednak po przeczytaniu "Mechanicznych pająków" i "Pół króla" zwątpiłam. Nie miałam siły pisać recenzji czegoś, co mi się tak nie podobało, a co napisane było w dobry sposób. Musiałam zrobić sobie przerwę. Ale oto mój comeback z takim filmem:

"The nice guys"
Shane Black
(2016)
Prywatny detektyw i płatny stalker łączą siły w celu rozwikłania zagadki stojącej za serią morderstw.


„Nice Guys” to kolejne dzieło Shane’a Blacka, twórcy takich hitów jak „Zabójcza broń” i… tyle. Czy ktokolwiek umie połączyć nazwisko tego reżysera z jakimś filmem? No właśnie. I tu się pojawia pytanie: „dlaczego?”, skoro Black umie nakręcić tak dobre filmy jak ten.

„Nice guys” opowiada historię prywatnego, fajtłapowatego detektywa Hollanda Marcha (fenomenalny Gosling) oraz Jacksona Healy’ego (Crowe), „mięśniaka do wynajęcia”, którzy, mimo początkowej niechęci do siebie, muszą połączyć siły by odnaleźć i ochronić pewną dziewczynę. Nie da się ukryć, że historia ta jest powtarzalna i pojawiła się wcześniej w historii kina już wiele razy. Mimo to jednak czuć w niej powiew świeżości, spowodowany lekkim podejściem reżysera do tematu. Nie boi się on mieszać scen poważnych i wręcz dramatycznych z gagami, które są jak wyjęte z najlepszej komedii. Choć może się to wydawać ryzykownym posunięciem – takie gwałtowne przeskoki – wcale nie wypada to sztucznie, a wręcz przeciwnie; daje to też widzom odrobinę wytchnienia od bezustannej akcji, pędzącej przed siebie tak szybko, że w końcu nawet nie wie się, kiedy minęły te dwie godziny filmu. Przy okazji fabuła wielokrotnie zahacza o absurd, ale Black jest pełen dystansu do własnego tworu i dzięki temu wszystko idealnie się dopełnia.

Trudno też nie zauważyć licznych odniesień do filmu „Big Lebowski”. Objawiają się one między innymi w kreacjach bohaterów (np. Beau Knapp – John Torturro), a także w bezpośrednich nawiązaniach do niektórych scen (np. krótkie ujęcie, ukazujące bohaterów w kręgielni). I tak jak w przypadku dzieła Coenów, tak i tutaj aktorzy stanowią siłę napędową filmu. Z największą przyjemnością ogląda się parę głównych bohaterów, którzy mają niesamowitą chemię na ekranie. Duet Crowe i Gosling, których postacie są absolutnie skrajne i różne od siebie, jest niesamowicie elektryzujący i z pewnością chciałoby się ich jeszcze kiedyś zobaczyć razem. Trudno było też oderwać oczy od Ryana Goslinga samego w sobie, który zdobył ten film całkowicie, odgrywając swoją rolę po mistrzowsku – zdawać by się mogło, że został wręcz do niej stworzony. Holland March, mimo że widocznie stylizowany na bohatera komediowego (sidekicka Healy’ego), nie tracił na naturalności. Widz mógł się z nim wręcz utożsamić, jako z postacią, której nie wszystko się udaje. 

Dość ryzykowne było natomiast wysunięcie na pierwszy plan Holly March (Angourie Rice), córki Hollanda. Reżyser świadomie próbował zrobić z niej główną bohaterkę, ale jednak wciąż pozostawała w cieniu Marcha i Healy’ego. Młoda aktorka nie do końca umiała sobie poradzić ze swoją rolą, szczególnie na tle Crowe’a i Goslinga, przez co w wielu momentach wyglądała sztucznie i jeszcze bardziej zwracało się uwagę na popełniane przez nią błędy. Innym minusem filmu było to, że w pewnym momencie stał się on odrobinę chaotyczny i można się było zgubić w tym, do czego bohaterowie tak właściwie zmierzają – czego szukają, co mają zrobić. Nie zostało to wystarczająco dobrze wyjaśnione.

Mimo tych paru błędów, „Nice guys” mogę z czystym sumieniem polecić. Jednak z zaznaczeniem, że nie jest to pozycja dla każdego. Zdarzają się tam momenty, które dla wielu mogą być zwyczajnie niesmaczne, a większość scen komediowych oparta jest na czarnym humorze. 

Zachęcam do dodawania mnie na filmwebie: klik
Tam są też fajne rzeczy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zapraszam do komentowania!