Zdaję sobie sprawę z tego, że długo tutaj nic nie publikowałam, jednak po przeczytaniu "Mechanicznych pająków" i "Pół króla" zwątpiłam. Nie miałam siły pisać recenzji czegoś, co mi się tak nie podobało, a co napisane było w dobry sposób. Musiałam zrobić sobie przerwę. Ale oto mój comeback z takim filmem:
"The nice guys"
Shane Black
(2016)
Prywatny detektyw i płatny stalker łączą siły w celu rozwikłania zagadki stojącej za serią morderstw.
„Nice Guys” to kolejne dzieło Shane’a Blacka, twórcy takich
hitów jak „Zabójcza broń” i… tyle. Czy ktokolwiek umie połączyć nazwisko tego
reżysera z jakimś filmem? No właśnie. I tu się pojawia pytanie: „dlaczego?”,
skoro Black umie nakręcić tak dobre filmy jak ten.
„Nice guys” opowiada historię prywatnego, fajtłapowatego
detektywa Hollanda Marcha (fenomenalny Gosling) oraz Jacksona Healy’ego
(Crowe), „mięśniaka do wynajęcia”, którzy, mimo początkowej niechęci do siebie,
muszą połączyć siły by odnaleźć i ochronić pewną dziewczynę. Nie da się ukryć,
że historia ta jest powtarzalna i pojawiła się wcześniej w historii kina już
wiele razy. Mimo to jednak czuć w niej powiew świeżości, spowodowany lekkim
podejściem reżysera do tematu. Nie boi się on mieszać scen poważnych i wręcz
dramatycznych z gagami, które są jak wyjęte z najlepszej komedii. Choć może się
to wydawać ryzykownym posunięciem – takie gwałtowne przeskoki – wcale nie
wypada to sztucznie, a wręcz przeciwnie; daje to też widzom odrobinę
wytchnienia od bezustannej akcji, pędzącej przed siebie tak szybko, że w końcu
nawet nie wie się, kiedy minęły te dwie godziny filmu. Przy okazji fabuła
wielokrotnie zahacza o absurd, ale Black jest pełen dystansu do własnego tworu
i dzięki temu wszystko idealnie się dopełnia.
Trudno też nie zauważyć licznych odniesień do filmu „Big
Lebowski”. Objawiają się one między innymi w kreacjach bohaterów (np. Beau
Knapp – John Torturro), a także w bezpośrednich nawiązaniach do niektórych scen
(np. krótkie ujęcie, ukazujące bohaterów w kręgielni). I tak jak w przypadku
dzieła Coenów, tak i tutaj aktorzy stanowią siłę napędową filmu. Z największą
przyjemnością ogląda się parę głównych bohaterów, którzy mają niesamowitą
chemię na ekranie. Duet Crowe i Gosling, których postacie są absolutnie skrajne
i różne od siebie, jest niesamowicie elektryzujący i z pewnością chciałoby się
ich jeszcze kiedyś zobaczyć razem. Trudno było też oderwać oczy od Ryana
Goslinga samego w sobie, który zdobył ten film całkowicie, odgrywając swoją
rolę po mistrzowsku – zdawać by się mogło, że został wręcz do niej stworzony.
Holland March, mimo że widocznie stylizowany na bohatera komediowego (sidekicka
Healy’ego), nie tracił na naturalności. Widz mógł się z nim wręcz utożsamić,
jako z postacią, której nie wszystko się udaje.
Dość ryzykowne było natomiast wysunięcie na pierwszy plan
Holly March (Angourie Rice), córki Hollanda. Reżyser świadomie próbował zrobić
z niej główną bohaterkę, ale jednak wciąż pozostawała w cieniu Marcha i Healy’ego.
Młoda aktorka nie do końca umiała sobie poradzić ze swoją rolą, szczególnie na
tle Crowe’a i Goslinga, przez co w wielu momentach wyglądała sztucznie i jeszcze
bardziej zwracało się uwagę na popełniane przez nią błędy. Innym minusem filmu
było to, że w pewnym momencie stał się on odrobinę chaotyczny i można się było
zgubić w tym, do czego bohaterowie tak właściwie zmierzają – czego szukają, co
mają zrobić. Nie zostało to wystarczająco dobrze wyjaśnione.
Mimo tych paru błędów, „Nice guys” mogę z czystym
sumieniem polecić. Jednak z zaznaczeniem, że nie jest to pozycja dla każdego.
Zdarzają się tam momenty, które dla wielu mogą być zwyczajnie niesmaczne, a
większość scen komediowych oparta jest na czarnym humorze.
Zachęcam do dodawania mnie na filmwebie: klik
Tam są też fajne rzeczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zapraszam do komentowania!